Światowe Dni Młodzieży w oczach Zofii

symbole_txt         Przełom kwietnia i maja. W mediach co drugi dzień słychać ,,Światowe Dni Młodzieży”… A ja siedzę w pokoju, myśląc, że będę brała w ,,tym czymś” udział. Cieszyć się, czy raczej nie? Sama nie wiedziałam. Ludzie mówili o zamachach, terroryzmie i tym podobnych pierdołach. A z drugiej strony słyszałam głos mamy, abym zaufała Bogu. I chyba zaufałam, bo w dniu wyjazdu martwiłam się, ale o to czy wszystko mam w walizce.

I o 04.50 dojechaliśmy pociągiem do Krakowa. Nic nadzwyczajnego. A Kraków pusty. Jedziemy kolejnym pociągiem do Płaszewa Małego – szkoły – miejsca naszego noclegu. I oprócz niewyspania i załamania z powodu zbyt małej ilości pryszniców, nic nie czuje… aż do oficjalnego otwarcia ŚDM-u. Zaczęło się od poczucia niezwykłego ciepła. Takiego w środku. I radość. Bez powodu. Tak mi się wtedy wydawało. Dopiero później zrozumiałam. Ta radość wynikała z jedności, wspólnoty. Bóg działa ciągle bo np. właśnie teraz, słuchając pieśni ,,Abba Ojcze’’ usłyszałam słowa ,,Wszyscy jesteśmy braćmi, jesteśmy jedną rodziną”. Tak właśnie wtedy się czułam. Mam wrażenie, że każdy tak się czuł. Wtedy NIKT nie mówił o bólu nóg czy o tym kto właśnie wygrał mecz. KAŻDY myślał tylko o tym, co dzieje się w tym miejscu.

Wracamy przez centrum Krakowa do naszego tymczasowego domku, przechodzimy obok kilku tysięcy osób i dostrzegamy coś, czego nie pokazują kamery. Wszyscy tańczą, śmieją się i przede wszystkim razem klaskają i przybijają sobie ,,piątki”. Śmiałam się z koleżanką, że od przybijania tych ,,piątek” mamy na rękach tyle bakterii, co nigdy w życiu. Szczególnie zapamiętałam przejazdy tramwajami. Najczęściej było w nich tak ciasno, że nie umiałam założyć okularów, czy wyjąć telefonu z kieszeni. Ale nigdy nie było ciszy. Za każdym razem ,,tworzyliśmy chór” i śpiewaliśmy. Każdy w swoim języku.

Niesamowite i niezapomniane uczucia, które zostaną w nas na długo.

Kolejny dzień tzn. piątek rozpoczął się bardzo zwyczajnie. Katecheza jak co dzień, Msza, obiad. Tylko Ksiądz Daniel Zarębski częściej powtarzał słowa ,,Pamiętajcie o spowiedzi”. I rozpoczyna się Droga Krzyżowa. Strasznie bolała mnie wtedy głowa. Chyba ze zmęczenia. Mimo wszystko ,,uderzyło’’ mnie parę rzeczy, słów, sytuacji. Najbardziej chyba tylko jedno zdanie z rozważania stacji VII. ,,Nie chodzi o to, że sam z siebie nie potrafił wybaczyć, ale o to, że zmarnował miłość, którą Ty NADOBFICIE go obdarzyłeś „…. I późniejsze myśli. Że ja robię to samo… I czujesz te beznadzieję. I smutek. Ale to dobrze. Że wpadamy do tego ,,dołu’’. Że ciągle upadamy, by powstać. By narodzić się na nowo.

Sobota… Msza 07.00. 30 stopni w cieniu. Masakra. I myśl, że tego dnia, w samo południe, będziemy mieli do przejścia ponad 15 km na pole Miłosierdzia. Pole Miłosierdzia. Przypadek? Może to ma narzucać pytanie, czym jest miłosierdzie. I przede wszystkim czy ja jestem miłosierny… Ta ,,pielgrzymka’’ była dla każdego okropnym doświadczeniem. Zmęczenia, nudy itd. … Z perspektywy czasu wiem, że to  było potrzebne. Mogliśmy wtedy pokazać ,,prawdziwych’’ siebie. Bo w zwykłym, luksusowym życiu ciężko być sobą.

Rozlokowaliśmy się na niezwykle wygodnych karimatach i czekaliśmy. Nie na słowo Boże. Na sensacje – na papieża. Z sobotnich słów Franciszka mało pamiętam. Ale w końcu jestem człowiekiem. Jedyne co zostało w mojej pamięci to obraz miliona ludzi trzymających w rękach świecę. Światło Chrystusa. Obraz mojego taty, który też był na ŚDM. Obraz przyjaciela. I cisza. Aż dreszcze mi przeszły. I naszła mnie myśl, jaka ja jestem przy Tobie Jezu szczęśliwa. Tylko przy Tobie.

Wieczorem, a raczej w nocy mieliśmy mnóstwo czasu na myślenie. I przypomniało mi się pytanie pewnego kapelana wojskowego, który prowadził jedną z katechez. Zapytał czy poczułeś/poczułaś na sobie wzrok miłości (miłosierdzia). Poczuć… Poczuć… Co to wszystko znaczy…

Niedziela. Ciekawą mieliśmy pobudkę, a mianowicie męski głos z głośnika. Nie  pamiętam słów. Ale to było coś w stylu ,,Witajcie pielgrzymi”, tylko w różnych językach. I Msza. Piękna była…

Po zakończonej uroczystości mieliśmy dużo czasu. Z paczką koleżanek uznałyśmy bowiem, że warto ten czas jakoś pożytecznie wykorzystać. Więc zaczęłyśmy zbierać tony śmieci i jeszcze więcej jedzenia zostawionego przez młodych. Wszystko odnosiłyśmy do wolontariuszy. Dostaliśmy najlepszą w świecie nagrodę. Uśmiech, słowo dziękuje i zdanie wypowiedziane przez jakiegoś księdza Polaka – robicie kawał dobrej roboty.

W drodze powrotnej zostaliśmy ,,ukarani’’ za narzekanie na słońce. Zaczęła się ulewa i straszna burza. Po godzinie opadów mogliśmy iść w wodzie po kostki. I wtedy z tyłu usłyszałam pytanie dotyczące dzisiejszego kazania. Nikt nie wiedział o czym było… ale… ja wiedziałam… było o zaakceptowaniu siebie. I w tamtym momencie zdałam sobie sprawę, że Bóg to zaplanował. On dobrze wie, jakie to jest dla mnie trudne.

Niesamowite, co nie?

W drodze powrotnej naszła mnie pewna myśl. Przez cały tydzień wszystkie grupy, spacerując po Krakowie śpiewały, tańczyły i wykrzykiwały nazwy swoich krajów… I każdy robił wszystko, by to jego grupa była najgłośniejsza, a jego kraj najlepiej słyszalny. Ale ciężko było do tego dojść w tym hałasie. Hałasie młodzieńczej radości… W hałasie Światowych Dni Młodzieży. W hałasie, który na pierwszy rzut oka jest nie do wytrzymania. Ale po pewnym czasie to hałas, w którym jest mnóstwo ciszy, Hałas, mogący trwać wiecznie. Bo to hałas ludzi, którzy przyszli spotkać się z Jezusem…

Zosia Kania

 

Bardzo, bardzo serdecznie dziękujemy za powyższy tekst – redakcja serwisu.